Wpuszczeni w choinki


Święta Bożego Narodzenia to czas przyozdabiającego wszystko igliwia, które bez ochyby kojarzy się z krajobrazem Palestyny dwa milenia temu. Patrząc po lwiej części kartek świątecznych wywnioskować można, że to co dla ludzi jest najważniejsze, w tym okresie, to drzewo z klasy iglastych, rzędu sosnowców, rodziny sosnowatych. A jakie drzewko w Polsce będzie najlepsze? Oczywiście zagraniczne. Na przykład duńskie. A kto w Danii zajmuje się eksportem choinek? Oczywiście, że jeśli w Danii to Polacy. A skąd się tam biorą? I jak taka praca wygląda? No, cóż...

Nie szukałem tego wyjazdu. Ten wyjazd znalazł mnie i później okazało się to nieprzypadkowe.


Przed wyjazdem

 

Znajomi znajomych planowali wyjazd do sezonowej pracy w Danii. Wyjazd na miesiąc, do 10 grudnia, można zarobić nawet 10 tys. złotych. Szybki strzał. Pomyślałem- czemu nie? Spróbuję czegoś nowego i jeszcze może przyzwoicie zarobię.

Sprawdzam więc o co chodzi.

Strona firmy prezentuje filmiki z rzekomymi pracownikami pokazujące na czym praca podczas tego wyjazdu będzie polegać. Możliwość komentowania jest wyłączona. Pod filmikami znajduje się wytłuszczone "10 000 PLN" z dopiskiem informującym, że są to "Średnie zarobki miesięczne netto  po odliczeniu mieszkania i podatków". Informacji jest sporo. Podane są czytelnie. Jest też aktywny profil na Fb. Całość sprawia wrażenie raczej pozytywne, a przynajmniej pokazuje, że biznes jest legalny i działający.

Dobrze. Decyduję się. Kontakt z rekruterką z firmy quickstaff.dki, nazwijmy ją roboczo Ewą, jest ogólnie ujmując dobry, acz dość nieśpieszny. Dostaję mejle z precyzyjnymi instrukcjami jakie dokumenty i dane przesłać oraz jak to zrobić. Jest też odnośnik do strony pokazującej miejsce zakwaterowania. Wygląda przyjemnie. Widnieje tam też wiadomość, że zakwaterowanie kosztuje "110 DKK dziennie, odliczane od wynagrodzenia". Z kolei kontakt z ludźmi, z którymi miałem jechać nie klei się zupełnie. Finalnie, na dwa dni przed wyjazdem, informują mnie, że ich auto nie przeszło przeglądu. Nie wnikam. Informuję o tym rekruterkę, która szuka dla mnie ewentualnej innej grupy z którą mógłbym jechać.

Termin wyjazdu się odsuwa, a niepewność co będę robił przez następny miesiąc z każdym dniem gniecie coraz bardziej. Na jakieś dwa dni przed świętem Wszystkich Świętych odbieram od Ewy telefon. Okazuje się, że jest jeden jegomość, który wyjeżdża w sobotę, Dzień Zaduszny, ale mieszka on między Toruniem, a Bydgoszczą. Ja od dawna gnieżdżę się w Gdańsku, ale jako, że Toruń to moje rodzinne miasto, to jestem nawet zadowolony z obrotu sprawy - pojadę do rodziny na święto i zaraz potem wyruszam na wyprawę duńską AD 2024. Dostaję też od razu mejl z numerem kontaktowym do krajana z ziemi chełmińskiej, oraz nowy adres zamieszkania w Danii - poprzedni się zapełnił. Następnego dnia, już będąc w Toruniu, dowiaduję się, że ów kandydat zrezygnował. Dostaję numer do kierowcy busa kursującego regularnie między Polską, a Danią. Dzwonię. W końcu czuję, że rozmawiam z kimś kto brzmi tak jakby chciał coś załatwić do końca. Niestety dla mnie, okazuje się, że z racji Wszystkich Świętych nie kursuje bus na trasie wiodącej przez Toruń. Ale jest miejsce w busie jadącym przez... Gdańsk. W tym momencie czuję, że już za bardzo naciskam; że nie mam tam jechać; że świat tego nie chce i nie warto się głupio upierać. Powinienem odpuścić, czuję to, ale działa już reguła zaangażowania - powiedziałem, że pojadę, przygotowałem się do tego - i wbrew przeczuciom drążę dalej.


Wtedy też dostaję pocztą elektroniczną umowę, od innej osoby z firmy quickstaff.dk. Umowa jest duńska; z firmą duńską. Nazwa firmy "FPS2004 ApS" nic mi nie mówi. Firma, o której jest strona internetowa, ma nazwę od typu jodły, a nie od czegoś co brzmi jak nazwa urzędowego formularza. Podany jest adres w Auning. Później orientuję się, że adres zakwaterowania pracowników i adres firmy w umowie jest ten sam. Pod tym adresem na mapach Google widać schludny, zaśnieżony budynek w scenerii duńskiej wsi z cegły z flagą królestwa na maszcie. Na umowie podpis Polaka. Sprawdzam - działa w Poznaniu.

W dołączonym w mejlu regulaminie stoi, że administratorem moich danych będzie firma BPS sp. z o.o. . Zaciekawia mnie to, ponieważ ta firma nigdzie wcześniej się nie pojawiała. Nie jest to ani firma z którą zawieram umowę, ani firma do której się zgłaszałem, ani firma w której działają rekruterki. Firma zarejestrowana w Poznaniu, przy ul. Majakowskiego. Gdy ciągnę ten temat w następnych dniach dostaję odpowiedź, iż "Administratorem danych jest BPS, polska spółka prowadząca działania marketingowe i rekrutacyjne w Polsce, współpracująca z duńską spółką w tym zakresie (świadczy usługi rekrutacyjne dla duńskiej spółki). Ona administruje Polską stroną internetową, ogłoszeniami o pracę oraz danymi kontaktowymi osób z polski szukających pracy" [sic!].


Podróż


Trzy godziny podróży pociągiem z powrotem nad wybrzeże, chwila odpoczynku w swoich kątach i o 3:00 w nocy z soboty na niedzielę podjeżdża pod dom bus. Wsiadam do busa, w którym zostało jeszcze tylko jedno miejsce - jedziemy po ostatnią osobę do Wejherowa.

Z Gdańska do Aalborga jedzie się mniej więcej 14 godzin, w zależności od ilości postojów. Od początku staram przespać jak najwięcej się da. Gdzieś około w połowie trasy przez RFN, nogi zaczynają cierpnąć i boleć. Każdy z postojów to chwilowa ulga z której skwapliwie korzystam, mimo mroźnej aury, która przyszła z początkiem listopada.

Gdy jedziemy przez Danię jest już popołudniu i spać się nie chce. Nogi dokuczają. Pojawiają się dłuższe rozmowy i można się dowiedzieć ciekawych rzeczy.

Najbardziej zapada w moją pamięć opowieść kierowcy busa o tym, jak to po 21 latach mieszkania w Danii wyprowadził się do Polski. Za granicą mieszkało i zarabiało się dobrze, dopóki nie urodziły się dzieci. Gdy dziecko w szkole powiedziało w luźnej rozmowie, że ojciec zabrał mu laptopa w ramach kary, duńskie instytucje w ramach sprawiedliwości aresztowały ojca oraz wytoczyły mu sprawę karną.

Na miejscu jestem po 18:00. Piętnaście godzin siedzenia w ciasnocie. Jest to coś co można przeżyć dla poznania tego typu doznań. I wystarczy. Budynek w którym będę mieszkał to ponoć szkoła, która została przerobiona na hotel pracowniczy. "Hotel" jest określeniem dość elastycznie użytym. SMSem dostaję wiadomość, że mam się ulokować w pokoju nr 8. Wita mnie dunka, właścicielka, która prowadzi mnie do owego pokoju, ale ten okazuje się zajęty, więc ląduję w pustej "siódemce". W sąsiadującym pokoju meloman polskiego rapu katuje głośnik. Mój pokój jest dość duży, jak na dwuosobowy, czysty, z trzema zajętymi przez lampki i lodówkę gniazdkami, trochę chłodny i ze ścianami o praktycznie zerowej izolacji dźwiękowej. Zastanawiam się czy podkręcić grzejnik, ale w regulaminie było wzmiankowane coś o karach za zbytnie grzanie, więc na razie odpuszczam i cieszę się samą możliwością wyprostowania nóg w kolanach.

Wciąż nie wiem z kim, gdzie i o której mam nazajutrz zacząć pracę. Wtem dostaję wiadomość przez komunikator. W zasadzie pytanie - o to, czy mam prawo jazdy. "Nieźle się zapowiada" myślę sobie. Wykazując dobrą wolę potwierdzam i chwilę potem dostaję telefon od jakiegoś nieznanego mi człowieka, że mam jutro przewieźć ludzi z "hotelu" na miejsce pracy. Moje pytanie o kwestie ubezpieczenia zostaje niezrozumiane (albo "olane"), a ja po tej całej podróży nie mam chęci na drążenie, choć wiem, że to niezbyt mądre, ale jestem w trybie "ahoj, przygodo!", chociaż z niepokojem.

Poznaję się jeszcze z kilkoma osobami, dostaję kluczyki do auta i gdy na grupie messendźerowej pojawia się informacja o rozdziale pracy na jutro, przygotowuje rzeczy na jutrzejsze wczesne wstanie. Idę spać, gdy melomanowi rapu najprawdopodobniej rozładowuje się bateria w głośniku.


W środku nocy ktoś puka do drzwi. Nie bardzo kojarzę co się dzieje, ale po chwili okazuje się, że ktoś właśnie przyjechał i jedna z tych osób będzie u mnie w pokoju. Zbyt zmęczony zasypiam nie poznając ani imienia ani twarzy tej osoby, która lokuje się na drugim łóżku w pokoju.


Poniedziałek


Ciemnym rankiem wsiadam do wysłużonego Citroena i jadę ok. 40 minut w mglistym duńskim krajobrazie wioząc ściśniętych obcych mi pasażerów. Jeden z nich, ma świeżo podbite oko. Drugim jest Meloman - człowiek głośny i energiczny, jakby zawsze pod wpływem zewnętrznej chemii, albo już ze zmianami permanentnymi. Raczej wesoły. Jego rzeczywistość zazębia się z rzeczywistościami innych w mniejszym stopniu, niż dzieje się to u przeciętnego człowieka. Trzecim jest towarzysz Melomana z pokoju oraz jeszcze z Polski - Janek. W odróżnieniu - cichy i osadzony na ziemi. Motorysta z zainteresowania. Jedyny niepalący z pasażerów.

Obok mnie siedzi Kazik. Starszy ode mnie o ok. 15 lat, ale wygląd "rekona" podpowiada mi, że będzie z nim najłatwiej się dogadać. Z wykształcenia prawnik, z zawodu rolnik. Jako prawnik nie może zarabiać przez swoje przewiny, jako rolnik - przez przewiny rządzących wobec rolnictwa, a dokładnie: wobec małych i średnich gospodarstw.

Samochód prowadzi się poprawnie. Mam tylko nadzieję, patrząc po obdrapanej tapicerce, z jakiegoś powodu słabo widocznej desce rozdzielczej, zdartych oznaczeniach na manetkach i walających się po podłodze śmieciach, że stan wnętrza nie oddaje stanu układów bardziej istotnych dla jazdy.

W trakcie jazdy pytam się:

- Czy tylko ja mam prawo jazdy, czy tylko ja dałem się sfrajerzyć? - Pytanie rozchodzi się po samochodzie, po czym jest zaabsorbowane przez nagłą, gęstą ciszę. Cisza trochę trwa i uwiera.

- Musiałbym mieć ułaskawienie od Prezydenta - odpowiada Kazik po chwili. Myślę sobie, że to będzie ciekawy wyjazd.

Po przyjechaniu kierownik pola mówi, że dostanę jakiś dodatek za to przywożenie, ale szczegółów nie precyzuje. Wybiegając w przód: prowadzenie w drodze powrotnej oddałem komuś innemu. Już po pracy, rozmawiając z innymi dowiaduję się, że duża część udaje, że nie ma prawa jazdy. Dostawali podobną propozycję jak ja, ale po żądaniu określenia szczegółów temat się urywał. Wysyłam więc do Ewy prośbę o przesłanie aneksu do umowy dotyczącej dodatkowego stanowiska kierowcy. Zamiast umowy dostaję telefon od Bartosza. Mam jutro zawieźć ludzi w inne miejsce. Zgadzam się pod warunkiem uzyskania umowy. Moje żądanie okazuje się niezrozumiałe i jako odpowiedź słyszę "nie przejmuj się". W związku z czym od razu zaczynam się przejmować. Rozmowa kończy się moim stwierdzeniem, że chcę mieć klarowną sytuację i odpowiedzią z drugiej strony słuchawki, że "dobrze, dobrze". Nie mija pół godziny jak przychodzi Jacek mówiąc, że dostał telefon od Kierownika, aby to on jutro rozwoził ludzi. Moja kariera kierowcy kończy się tak samo jak u poprzedników - po żądaniu uregulowania.


Na miejscu dowiaduję się, że będę pracował w parze z Kazikiem - całe szczęście. Kierownikiem pola jest Bartosz. Z późniejszych rozmów dowiaduję się, że pochodzi z Białego Boru, miejscowości znanej z fotoradarów, które jak twierdzi "łapały Kwaśniewskiego, Kaczyńskiego" oraz jegomościa, któremu po kilkukrotnych próbach udało się nago na rowerze przekroczyć prędkość o jakieś 13 km/h. Bartosz ma na oko ok. 30 lat, nadwagę i aurę jakby pochodził właśnie z takiej miejscowości.

Przeszkolenie jest dość pobieżne. Jeden tnie sekatorem na tyczce, drugi zbiera, waży i wiąże w 5,5 - 6 kg wiązki, zwane z jakiegoś powodu "bundami". Teoretycznie powinniśmy zbierać dość wyselekcjonowane gałązki. W praktyce nie ma na to czasu. Przez następne dni próbuję jakoś pogodzić dość sprzeczne założenia między jakością, a ilością, ale dość szybko uznaję przewagę ilości. W końcu to praca na akord. Ostatecznie najczęściej stosuję się do zasady przekazanej przez kierownika pola - ładne na wierzch i spód, w środku reszta.

Sprzęt który dostajemy kojarzy mi się z gospodarstwami z lat 90. Są to: waga, tyczka-sekator, sekator ręczny i rękawiczki. Można jeszcze dostać spodnie i kurtkę przeciwdeszczową, ale trzeba o nie poprosić. Najlepiej to zrobić od razu, bo jeśli zrobicie to w deszczowy dzień to jest spora szansa, że ich kierownik pola nie zabrał i dostaniecie je później albo dopiero jutro. Czyli tego dnia i tak będziecie mokrzy. Waga składa się z dwóch elementów - stelaża i wagi wiszącej. Stelaż, czyli prosta konstrukcja z rur z odłażącą farbą. Jest tak zaprojektowany, że każdy kto jest wyższy niż mniej więcej 160 cm, musi wiązać bundę w lekko pochyłej pozycji, czego pierwsze efekty odczuwam już po połowie dnia. Waga właściwa nie jest wyzerowana i zatrzymuje się różnie, gdzieś między 0 a 0,5 kg. Jest pokrętło do regulacji, ale kręcenie nim absolutnie nic nie zmienia. Całość działa, o ile można ją położyć na płaskim terenie. Jeśli teren jest pochyły wskazania zależą od kierunku ustawienia stelaża, co odkrywamy samodzielnie czwartego dnia. Podobno jest gdzieś elektroniczna waga kontrolna, ale przez cały tydzień nie zobaczyłem jej ani razu.

Sekator ręczny jest w porządku. Z kolei tyczka-sekator to najpewniej wyrób chałupniczy i zależy jaki się trafi. Ogólnie składają się z aluminiowej rury długości ok. 3 metrów, podobnie długiej przedłużki (czyli takiej samej rury, ale ze śrubą ściskająca na końcu) i mechanizmu tnącego robionego najpewniej w przydomowym warsztacie. O tyczkach będzie jeszcze więcej później. Dostaję jeszcze standardowe rękawiczki robocze.

Robota idzie dość sprawnie. Kierownik pola po początkowych instrukcjach znika. Zostajemy wśród jodeł z informacją, że za normę uznawane jest 100 bund. Inne osoby, z którymi rozmawiałem, twierdziły, że rekruterki jako normę podawały im liczbę 80 bund. Mnie także Ewa podawała taką liczbę. To o 25% więcej.

Mimo zmian przy tyczce i wadze czuję, że pilnowanie pleców będzie priorytetem, o ile chce zachować sprawny odcinek lędźwiowy kręgosłupa. Szkółka leśna, w której tniemy, jest całkiem malowniczo położona, a co ważniejsze ma dość młode, niskie drzewa, więc udaje nam się ukręcić dobry wynik 193 wiązek na parę. W formularzu ewidencji prac wpisuje sobie 96. Gdy nadchodzi godz. 16 ludzie zaczynają się zbierać na powrót. Zostajemy z Kazikiem najdłużej.


Wracam do pokoju, budząc współlokatora. Nazywa się Marcin, jest na początku swojej trzeciej dekady. Przywiózł solidny zapas jedzenia. Prawdopodobnie na cały miesiąc. Rozsądnie. Gdy nie pracuje - śpi. Nie inicjuje rozmów. Jest bardzo mało kontaktowy i pewnie jakiś psycholog przypisałby mu jakąś społeczną dysfunkcję. Ja przypisuje mu łatkę idealnego współlokatora i jestem wniebowzięty. Z czasem tylko zastanawiam się czy brak mimiki na jego twarzy nie jest efektem jakiś psychopatycznych zaburzeń i nie skończę z nożem wbitym w głowę podczas snu. W okolicach czwartku na chwilę się uśmiechnął. Wtedy się trochę uspokoiłem.


Poniedziałek, jak to poniedziałek, sieka wszystkich zmęczeniem pierwszego dnia pracy po niedzielnej rozkosznej gnuśności. Meloman odpala głośnik, więc żeby słyszeć swoje myśli uciekam z pokoju. Jedyną żywotną osobą jest Grzegorz, który zauważa moją bluzę Dawnych Historycznych Sztuk Walki i prosi mnie o techniczne wskazówki dotyczące walki z bronią białą. Szczególnie chodzi mu o nóż. Kilka dni później powody stają się dla mnie bardziej zrozumiałe.

Grzegorz mieszka z Kazikiem w pokoju przy wejściu do budynku. Jest ciągle pobudzony i, jak twierdzi Kazik, nie bardzo wiadomo, kiedy śpi. Trochę pracuje jak każdy inny, ale na różnych sprzętach, a trochę jest taką "złotą rączką" w tym hotelu, ale nie bardzo rozumiem na jakiej zasadzie. Wydawało mi się, że utrzymanie budynku jest rolą partnera Dunki, którego poznałem w niedzielę. Duńczycy jednak pojawiają się w przybytku praktycznie tylko w soboty i niedzielę. Przez resztę tygodnia budynek jest zostawiony na łaskę i niełaskę pracowników.

Bardzo zastanawia mnie też fakt, dlaczego Grzegorz nigdy nie pojawia się na codziennej rozpisce na messendżerze. Na grupę w komunikatorze, codziennie wieczorem, ok. 20:00, przesyłana jest lista kto gdzie jedzie, wraz z pinezkami na "google maps". Sprawdzam też kilka dni wstecz. Nie pojawia się jego imię.


Już w poniedziałek zaczynam popracowy rytuał, który będę stosować przez następne dni. Najpierw zajmuję prysznic i oblewam się gorącą wodą tak długo, aż się znudzę. Po ośmiu godzinach spędzonych na pracy w chłodzie i wilgoci, od razu staje się to dla mnie najbardziej wyczekiwanym punktem dnia. Z każdym dniem z którym kumuluje się zmęczenie mięśni jest punktem wyczekiwanym coraz bardziej. Po trochu próbuję też sobie trochę zrekompensować te 110 kr. za dzień. (regulamin: niestandardowe zużycie wody spowodowane nieracjonalnym użytkowaniem - kara min. 500 kr.).

Następnie rozwieszam rzeczy do schnięcia, a z filcowych wkładek do kaloszy wyiskuję igliwie. Okazuje się, że igły mam we wszystkich kieszeniach. Potem następuje gotowanie obiadokolacji. Dziękuję ojcu za wiaderko smalcu ze skwarkami i zastanawiam się co zrobię jak ów smalec się skończy.

Będąc w kuchni szperam po szafkach. Budynek zamieszkuje około 20 ludzi. Tymczasem szafki są puste. Nic. Nawet cukru i soli. Rodzą się we mnie pytania. Czy wszyscy trzymają wszystko w lodówkach? Czy trzymają w pokoju? (za konsumpcję poza kuchnią regulamin przewiduje karę) Dlaczego? Kradną?

Rozmawiam z braćmi z Pomorza, synami Ziemi słupsko-sławieńskiej, Mirosławem i Sławomirem, oraz ich kompanem z Winnego Grodu, Radosławem. Pracują tu od początku projektu, czyli od 14 października. Pracę znaleźli trochę przypadkiem. Jeden przeglądał stronę i ktoś się z nim skontaktował. Drugi dowiedział się od kogoś znajomego. Nikt z nich nie miał tej pracy ze sprawdzonego źródła. Znajduje potem ten wzorzec w innych relacjach, jak i swojej własnej.

Bracia właśnie gotują makaron z sosem pomidorowym przywiezione z Polski. W związku z tym, że są tu praktycznie od początku, oraz sprawiają wrażenie nielicznych tu normalnie rozgarniętych ludzi, staram się jak najwięcej się od nich wywiedzieć. Wieści nie są optymistyczne. Dzięki opowieści o tym jakim zachwytem było dla nich zrobienie sobie jajecznicy (bo jajka były na przecenie w supermarkecie) jeszcze cieplej myślę o swoim smalcu. Ich radą jest zbieranie gazet sklepowych, by wyłapywać promocje. W innym przypadku koszty żywienia dość mocno zredukują opłacalność wyjazdu. Co istotniejsze w piątek mają dostać kwity z sumą jaką dostaną za październik. Sami stracili rachubę, bo choć tak samo jak ja, zapisywali się na to, co w umowie było wyszczególnione pod terminem "cięcie tyczką" w ciągu tego okresu byli przerzucani na różne roboty.

Z tej rozmowy wnioskuję, że szafki stoją puste, bo po prostu nie ma co do nich wkładać.


W regulaminie widnieje informacja o segregacji śmieci oraz o karze za jej brak: 1000 kr. Natomiast w kuchni nie ma żadnych koszy do segregacji, więc zastanawiam się czy za miesiąc się nie okaże, że jest stosowana jakaś odpowiedzialność zbiorowa w tym temacie.

[Drobna uwaga odnośnie daty "14 października": Na stronie podana jest data 10 października, ale skoro tury zaczynają się w poniedziałki to ewidentnie pozostałość z poprzednich lat, najpewniej z 2021 lub 2022. Ciekawe z jaką częstotliwością aktualizowane są kursy wymiany i koszty? Kurs kr. podany na stronie (z dopiskiem: 1 stycznia 2024) to 0,60, podczas, gdy średni kurs wynosił wtedy 0,58 i praktycznie przez cały rok 2024 nie przebił 0.59 (poza chwilowym skokiem na początku stycznia).]


Wtorek


We wtorek jedziemy do innego lasu. Wszyscy tak tu tutaj mówią, ale określenie "las" jest oczywiście hiperbolą. To taka szkółka leśna, z trochę starszymi drzewkami niż te wczorajsze, w dodatku obrośnięta dookoła liściastymi, wysokimi drzewami, więc grządek z jodłami i świerkami nie widać z zewnątrz. Cały teren jest mały, można go obejść pewnie w 10 minut.

Dzisiaj ja zaczynam od tyczki. Bartosz od razu pokazuje jak ciąć. Mam wrażenie, że trochę robi pokazówki. Tym razem robimy wiązki po 2,5 kg oraz doczepiamy karteczkę jakiejś firmy z nazwy mi nieznanej. Od Bartosza dostajemy informację, że jako norma uznawane jest zrobienie 180 wiązek na osobę. Nie bardzo wiadomo skąd ta norma. Robota idzie jednostajnie, ale nie nuży się tak jak mogłoby się wydawać. Może dlatego, że to dla mnie coś w miarę świeżego? Może to przez ciągły ruch? Może to przez pracę w naturze?

Rozmawiam z jednym pracownikiem, który z entuzjazmem i miną jak przy wyrzucaniu ochłapów psu częstuje radami dotyczącymi pracy.

- Pracowałeś tu już? - pytam.

- Tak. Już osiem lat przyjeżdżam.

- O! No to chyba jesteś zadowolony?

- Mm... jestem - kiwa głową. - Jak wyjeżdżam...


Koło południa w miarowe siekanie sekatorka Kazika, wcinają się krzyki. "Praca dla par" - tak reklamowała się firma. To właśnie z parą pierwotnie miałem przyjechać. Jedyna obecna na miejscu para właśnie na siebie krzyczy. On wyzywa ją od "kurew" i zarzuca jej zdradę, ona próbuje się bronić, dość nieudolnie. Bartosz podchodzi do mnie.

- Niezła patologia - mówi do mnie, jakby lekko zaskoczony. Jego zaskoczenie trochę zaskakuje mnie.

- Na miejscu jest jeszcze lepiej - odpowiadam nie przerywając wiązania gałązek.

Wyzwiska trwają gwałcąc spokój leśnej szkółki. Reszta dalej robi swoje - w końcu to akord. Po chwili krzyków można wywnioskować, że spór jest o to, że Ona poszła pracować w parze z innym. Bartosz interweniuje, broniąc Jej. Tłumaczy Jemu, że po prostu chciała zarobić, więc "poszła do innego chłopa". Nie jestem pewien, czy to jest dobry dobór słów w przypadku wysuwanego zarzutu "kurewstwa" - ale rozkoszuję się widowiskiem. Ok. 12:00 para odjeżdża z wycinki. Rodzi to pewien problem dla trójki, która przyjechała Jej samochodem. Gdy po pracy odjeżdżamy, trzech jegomości stoi przy drodze w oczekiwaniu na transport. Gdzieś w trasie mijamy jadącego w przeciwną stronę poobijanego passata na polskich blachach. To Jej samochód.

Dziś nie wracam z lasu wymęczonym, firmowym Citroenem. Wracamy w czwórkę. Poza mną, jest Kazik, Marcin - kompan z pokoju, a prowadzi Jerzy - jegomość z Mińska Mazowieckiego, kibic Legii Warszawa. Ciężko powiedzieć po wyglądzie ile ma lat. Obstawiam ok. 55-60. Jest dość niski, łysy i zdaje się, że ma domyślnie nastawiony lekko napastliwy sposób bycia. Wywołuje we mnie skojarzenie Louis de Funèsa w trybie bojowym. Często rzuca knajackimi żarcikami, ale mimo to pod tą dość prymitywną powierzchownością podejrzewam kryjącą się prędkość myślenia.

Wracamy jego samochodem.

W pokoju, tak w formularzu online, jak i w swoim analogowym notesiku, wpisuję 135 wiązanek, ale nie wiem po ile liczyć za sztukę. Umowa takich nie przewiduje. Wysyłam zapytanie do rekruterki.

O późnej godzinie spotykam na korytarzu zmęczonego Grzegorza. Wskazuje mi jedzenie, które przyniosła Dunka. Ucieszony możliwością wzbogacenia kolejnych obiadów zabieram czym prędzej. Traktuję to trochę jako rozliczenie za poradę trenerską. Nie gryzie mnie tym samym fakt jedzenia resztek z duńskiego stołu.


Środa


Ustalonym wczoraj składem jedziemy do pracy w tym samym lesie.

- Dlaczego wczoraj znieśliście sprzęt? - zagaja na starcie Bartosz.

- Jakby ktoś nam powiedział, że będziemy w tym samym lesie, to byśmy nie znosili - odpowiadam zgodnie z prawdą.

Dzisiaj na początku pracuję na wadzę. Ból w plecach obciążanych mocno trzeci dzień pod rząd robi się zbyt dokuczliwy i w obawie przed kontuzją przejmuję od Kazika tyczkę do końca dnia - tak dla odpoczynku. Umięjętna praca tyczką - bez szarpania rękoma, a ciągnięcie całym ciałem - umożliwia długotrwałą pracę bez obciążania barków. Niestety, nie da się uniknąć patrzenia do góry, więc mięśnie karku pod koniec dnia dają popalić. Dzięki temu patrzeniu w górę udaje mi się zobaczyć Słońce - pierwszy raz podczas tego pobytu w Danii. Na krótką chwilę garstka promieni naszej gwiazdy przebija się przez chmury z prędkością bliską 300 mln m/s i w momencie, gdy ścinam gałązki gdzieś wysoko, przemyka nad jodełką i poraża mnie w oczy. Po czym Słońce zachodzi. Więcej już go podczas tego wyjazdu już nie zobaczę. Można więc uznać, że pogoda dopisuje.

I faktycznie, pogoda nam sprzyja - nie pada deszcz i jest w miarę ciepło. "Nie pada deszcz" nie oznacza, że żadna woda z nieba nie leci. Leci. Jak to w Danii. Ale nie na tyle, by się tym przejmować. Moknę, ale nie od tej ciągnącej się mżawki, a od wody skapującej pod wpływem uderzeń tyczki. Da się tego uniknąć. Natomiast, nie da się uniknąć wody po tyczce spływającej. Przez kilka godzin trzymam zimne aluminiowe stylisko rękoma w przemoczonych rękawiczkach. Najgorszym momentem jest ponowne ich zakładanie, np. po zdjęciu do jedzenia. Zimno czuć w kościach.

Praca idzie chyżo. Mijamy opuszczoną po wczorajszej kłótni wagę. Para - przyjmijmy Alicja i Dominik - dziś nie przyjeżdża w komplecie. Na miejscu jest tylko piękniejsza część tej dwójki. Wybór nie jest łatwy, ale uznajmy, że chodzi o kobietę. Jak to ujął Jerzy w swoim barwnym stylu: "musiałbyś nie mieć szacunku dla własnego *****, gdybyś ją wokół ***** okręcił". Część brzydsza została w hotelu, najprawdopodobniej cierpiąc męki tego co Duńczycy zwą dźwięcznie tømmermænd.

Sekatorek ćwierka "ciach, ciach", ale ja przysłuchuję się rozmowom Alicji i kogoś kogo nie znam - chyba to ktoś z innego miejsca .zakwaterowania. Im dłużej słucham tego small talk, tym bardziej zastanawiam się czy ten szczebiot Alicji jest taki niewinny jak część uważa.

Bartosz jak zwykle odjechał wcześniej, zostawiając tym razem resztkę szpulki sznurka i końcówkę partii etykietek. Skutkuje to migracją ludzi w poszukiwaniu kogoś, kto powyższe rzeczy ma w nadmiarze. Niepożądana strata czasu w pracy na akord. Zabrałem się za pytanie migrantów po ile liczy się te bundy. Nikt z pracujących nie jest pewny. Słyszę dwie wersje: 2,7 za sztukę, albo "3,5, bo duża jest za 7, więc ta o połowę mniejsza, za połowę". Przy czym duża nie jest za 7, więc nic mi się nie zgadza.

Kończymy dzień z wynikiem 140 wiązanek.

W drodze powrotnej zabieramy Melomana, który zamaskowany w kominiarkę kryje się "przed Odynem", cokolwiek to znaczy.

Jedziemy na tankowanie. Tankowanie dla kierowców z prywatnymi samochodami odbywa się na określonej stacji o określonej godzinie, raz w tygodniu. Jedziemy na miejsce oznaczone pinezką na mapach Google. Po jakiejś półgodzinie jazdy wjeżdżamy do gospodarstwa pośrodku pola. To na pewno nie tu. Kląc, Jerzy zawraca, po czym przed wjazdem na drogę szuka nowych namiarów. Dojeżdżamy na pomniejszą stację. Widzę po raz pierwszy swojego Kierownika. Ma urodę pasującą do kombajnu i wideł. Ciężko mi wyobrazić sobie go w innym obuwiu, niż gumiaki. Jedyne co o nim wiem, to to co wyszperałem na Fb. Wiem, że stoi #MuremZaOwsiakiem, co nie wróży dobrze, oraz, że jest wędkarzem, co wróży jeszcze gorzej. Szukając w Sieci jego dość specyficznego nazwiska trafiam jedynie na ludzi z Białego Boru i Miastka. Jeden z nich brał udział w półmaratonie, druga ma sklep odzieżowy, trzeci długi do skupienia.

Po tankowaniu jedziemy dalej. Czeka nas jeszcze przynajmniej pół godziny samej jazdy, a jeszcze zawitamy do sklepu, po piwo, i na inną stację, po fajki, bo nie udało się ich kupić w sklepie. Zastanawiam się jak przy tutejszych cenach używek opłaca im się ten wyjazd (uprzedzę: nie opłaca).

W czasie jazdy Meloman chwali się jak to robił bundy po 7 kilogramów.

- Siedem kilo, kurwa, wiązałem. Żeby potem... no, na załadunku... musieli, kurwa, te bundy wrzucać! - i tak dalej ciągnie radośnie ze specyficzną intonacją ludzi uzależnionych. Trochę to trwa. W końcu zadaję pytanie:

- Ej, a jak to Ciebie wyślą na załadunek?

Wesołość Melomana przygasa, kieruje wzrok w ciemność za szybą i mówi ciszej głosem skarconego, ale czującego swoją winę dziecka:

- Nie no... No weź...

Po chwili jego uwagę przykuwa budynek Policji i zmienia temat. W wyniku tej rozmowy orientuję się, że z obecnej piątki, tylko ja i (najprawdopodobniej) Marcin nigdy nie zostaliśmy skazani.

Gdy przyjeżdżamy czuję początki przeziębienia. Właściwie początki pojawiły się rano. Współlokator chcąc wysuszyć rękawice odpalił wieczorem grzejnik na maksymalne grzanie. Skręciłem go w nocy, a gdy obudziłem się spocony, zwaliłem to właśnie na zbytnie nagrzanie pokoju. Teraz jednak podejrzewam, że już wtedy mogłem mieć podwyższoną temperaturę.

Stosuję podstawowe metody ratunku, w tym piję pełno ciepłych napojów. Ciągle więc plącze się w okolicach kuchni, czyli na piętrze. Stojąc na antresoli-korytarzu (dość oryginalne, ale tak to wymyślili) patrzę na leżące w dole na korytarzu pralki i suszarkę. Z jakiegoś powodu leżały już tak jak wróciliśmy. Wyglądają jak porzucone w środku procesu naprawiania. Są to dość istotne urządzenia, szczególnie suszarka. Jest w hotelu pomieszczenie do rozwieszania mokrych rzeczy, ale nic tam raczej przez noc nie wyschnie.

Jegomość z podbitym od niedzieli okiem podchodzi do nich. To chyba jednak nie on je naprawiał. Wnioskuję to po tym jak zaczyna rzucać jedną z pralek po korytarzu. Nie zamierzam ani Śliwki uspokajać ani dostać pralką, ani też być widzianym w jednym miejscu z rozbitym sprzętem AGD, więc wracam do pokoju.

Jest wiadomość od rekruterki co do naliczania wiązanek.

Rozmowa wygląda tak:

- Dzień dobry. Wedle jakiej stawki liczy się praca przy bundach 2,5 kg? - piszę 5 lis o 17:22.

- Witam, ma Pan na myśli bundy 5,5 kg prawda? - odpowiada 6 lis o 15:21.

- Nie, te są wypisane w umowie. Wczoraj i dzisiaj robiliśmy 2,5 kg których nie ma wypisanych. Stąd pytanie. - odpisuję zniecierpliwiony 6 lis o 18:25. Jeszcze tego nie wiem, ale jutro dostanę odpowiedź:

- Dzień dobry, Panie Macieju proszę zapytać Bartosza na lesie. Bartosz będzie miał stawkę na te bundy 2,5 kg.

Nie czekając na taką odpowiedź postanawiam zapytać się na grupie pracowniczej. Moje zapytanie leży zignorowane, więc czekam, aż Kierownik wrzuci rozpiskę prac na jutro. Gdy rozpiska jest skończona powtarzam pytanie. Dzwoni telefon. Bartosz. Odbieram.

- Co ty robisz? Dlaczego o to takie rzeczy pytasz na publicznej grupie? To nie jest miejsce...

- A to jest tajna informacja? - przerywam potok reprymendy całkiem spokojnie, bo jestem zbyt zaskoczony, żeby zdążyć się wkurzyć.

- No, za 3,5 są te bundy, bo duże pięć i pół są za siedem, to na pół tyle wychodzi.

- Aha - stwierdzam odruchowo próbując zrozumieć o jakie siedem chodzi i rozmowa się kończy. Na grupie widzę jeszcze odpowiedź Kierownika:

- Chybanie tu pan pisze - zapis oryginalny. - +4529*69271 zapraszam jutro do kontaktu.

- Już się dowiedziałem. Jeśli nie tu, to gdzie zadawać takie pytania? - odpisuję, ale moje pytanie znowu zostaje zignorowane.

Zbiorowa niechęć do napisania prostej informacji jest dla mnie kolejną czerwoną flagą. Na tym etapie czuję się już jak na pochodzie pierwszomajowym.

A wystarczyło napisać "3,5 DKK"...


Czwartek


Wracamy na pierwszy las. Dzisiaj pracujemy tu tylko ekipą swojego samochodu.

Czuję, że nie jestem zdrowy, ale ciągły ruch jakoś odpędza chorobę. Niestety, zmęczenie po trzech dnia zostaje. I akumuluje się. Bardzo uważam przy zbieraniu z ziemi na to, żeby kręgosłup nie bolał. W dłoniach i nadgarstkach czuję nadwyrężenia jak i obtarcia.

Sprawdzam sekator na tyczce. Jest bardziej tępy, niż ten wczorajszy i przy cięciu z ciała bardziej szarpie gałęzie, niż tnie. Oczywiście można gwałtownie szarpnąć i utnie, ale próbujcie gwałtownie szarpać przez np. 3 godziny. Gdy stwierdzam, że "tyczka trochę szarpie" Bartosz bierze ją i przez 15 sekund gwałtownie obcina drzewko stojące przy drodze, po czym stwierdza, że "nie szarpie". Patrzę na niego i zastanawiam się skąd on się urwał. A, no wiem - z Białego Boru.

Zostawia nam jeszcze dwie zapasowe tyczki-sekatory i odjeżdża. W ciągu dnia orientuję się, że ostrze naszej tyczki się nie domyka. Wykrzywiło się. Idę po zapasową tyczkę, ale wracam z niczym, bo jedna tyczka tnie jeszcze gorzej, a druga po każdym jednym cięciu się zacina. Taki sprzęt.

Dzisiaj 90 bund standardowych, czyli o 10 więcej niż norma podawana przez Ewę, ale o 10 mniej niż podaje Bartosz. Jest dobrze, ale od wiązania sznurka bolą mnie palce i nadgarstki.

Robię podliczenie czterech dni. Moje rachunki są uproszczone, bo wiem, że nie jestem świadom wszystkich opłat, podatków i danin, czy jak to co zabierają, tu w Danii, nazywają. Wychodzi mi, że za te cztery dni zarobię niecałe tysiąc złotych. Ekstrapoluję to na jeszcze dwa dni pracy i wychodzi mi, że maksymalnie mogę liczyć na niecałe półtora tysiąca za pierwszy tydzień. Oszacowuję, że za miesiąc jestem w stanie osiągnąć w najoptymistyczniejszym przypadku sześć tysięcy. Ciężko to wymiernie oszacować, ale biorąc pod uwagę, że: każdy dzień pracy jest coraz krótszy; zmęczenie będzie się kumulować, a i już teraz czuję drobne kontuzje; będzie zimniej; będzie bardziej mokro; nie każdego dnia będzie korzystny "las"; trzeba będzie zacząć żywić się po duńskich cenach - to opłacalność tego zaczyna być wątpliwa. A już na pewno nie osiągnę nawet 3/4 tego co mi obiecywano.

W hotelu jest ok. 20 pracowników. W zasadzie każdy z kim od początku pobytu rozmawiam nie jest zadowolony z perspektyw finansowych. Postanawiam znaleźć kogoś kto tu już był i wraca.

Wpierw idę do Kazika i przekazuję mu wyliczenia. Nie jest zadowolony, ale widzę po nim, że chyba nie ma wyboru, co do dalszych decyzji. Przychodzi Grzegorz. Jak zawsze zadowolony. Stwierdza, że da się zarobić, on tu przyjeżdża co rok i przyjeżdżają regularnie inni.

- No dobra, ale kto tu przyjeżdża z powrotem?

- Ja przyjeżdżam!

- A poza Tobą?

- Pełno ludzi.

- A gdzie jest to pełno ludzi?

- No wszędzie. Przyjeżdżają co rok. Sporo ludzi. - zaczyna owijać kota ogonem w bawełnę.

- Konkretnie kto? Nikogo takiego tu nie znalazłem.

- Ten aktor! Ten aktor... no, taki... w Furiozie grał. Co rok przyjeżdza!

- Jaki aktor?

- No, w Furioze grał. W tej scenie w pociągu, wiesz... Świetnie zagrał. Normalnie nie mogłem poznać. Tak go ucharakteryzowali. Ale tam, charakteryzacja! Zagrał zajebiście. Furioza, widziałeś?

- Nie oglądam takich gówien.

- O jeny.

Wyciągam telefon i sprawdzam scenę w pociągu. Nie kojarzę tu nikogo takiego, ale ponoć jest, więc idę szukać. I faktycznie jest. Przyjechał wczoraj wieczorem. Znajduję go w kuchni.

- Cześć. Ty jesteś tym aktorem? Grzegorz wspominał, że przyjeżdżasz tu. - zagaduję tak mało błyskotliwie.

- No tak. Też.

- Byłeś tu rok temu?

- Też.

- Przyjeżdżałeś tu wcześniej?

- Też.

- Czyli jesteś zadowolony? Da się tu zarobić?

- No, też. - odpowiada. "Nie jest łatwo" - myślę sobie i zaczynam się zastanawiać czy to jest jakieś aktorskie ćwiczenie.

- Przyjechałeś teraz specjalnie z planu podobno?

- Też. Tak, dywersyfikuję dochód.

- To jest jedno ze źródeł?

- Mam trzy różne. I skoro nie muszę się przejmować tą materialną stroną to przyjeżdżam tu ciąć. Też.

- Tylko tu czy gdzieś jeszcze? - próbuję doprecyzować czy dobrze się rozumiemy.

- Też.

Rozmowa się urywa. Niewiele się dowiaduję.


Piątek


Znowu ta sama szkółka. Przystępuję do zbierania i wiązania. Od razu czuję ból w dłoniach, ale tym razem zbieram na pochyłym zboczu, więc łatwiej odciążyć odcinek lędźwiowy kręgosłupa. Tylko żeby te plusy nie przysłoniły mi minusów.

Zaczynamy tam, gdzie skończyliśmy wczoraj. Okazuje się, że jedna z wczorajszych wiązanek jest za luźno związana. Bartosz podnosi ją i gałązki się rozsypują. Nasz błąd, nie ma co. Kierownik pola znowu robi pokazówkę jak wiązać. Nie komentuję nawet, bo już nie wiem jak wiązać, żeby nie bolało. A jeszcze nie ma dziewiątej. Przez cały dzień czuję osłabienie i chyba ciągle mam stan podgorączkowy, ale dzień kończymy z wynikiem 93, więc nie jest źle.

W hotelu czekam z niecierpliwością jakie wieści przyjdą o sumach na kwitach za październik. Czy w ogóle przyjdą? Spotykam jednego z braci zdejmującego kalosze po po powrocie z lasu klącego na całą tę robotę. Drugi z braci też jest niezadowolony. Daję im czas na odparowanie.

Cicho jak nigdy. Ludzie pochowani po pokojach. Przyszły kwity. Odwiedzam więc Sławka i Mirka. Pokazują mi rachunek po duńsku z którego rozumiem tyle, że za październik, czyli ich 16 dni roboczych, należy się każdemu po 5000 kr. Przeliczając po aktualnych kursie to 2900 zł. Są wściekli i rozgoryczeni. Biorąc pod uwagę ile zainwestowali w ten wyjazd twierdzą, że nie zwróci im się to zbytnio. Tzn. równie dobrze mogli pracować w Polsce nocując codziennie we własnym łóżku, nie odmawiając sobie niczego i nie doświadczając takich rzeczy jak np. nie dający spać ciągły ból całej ręki przez trzy dni. "Nie pamiętam, kiedy ostatni raz musiałem odmawiać sobie żółtego sera. A tu musiałem" - stwierdza Mirek. Mieli zarobić dziesięć tysięcy w miesiąc, a nie zarobią nawet sześciu. Czują się po prostu oszukani.

- Chcieli żebyśmy pracowali w niedzielę. No, to się zapytaliśmy jaka jest stawka za niedzielę - opowiada Sławek. - Wiesz co odpowiedzieli?

- Niedziela jest po to, żeby dokończyć to czego się nie zrobiło w tygodniu - uzupełnia Mirek.

Widzę rozpiskę ich przewidywanych wyliczeń. Pierwszego dnia zapisali 800 - tylko dlatego, że policzyli wg stawki godzinowej. Potem już nie ma takiego wyniku. Wartości wahają się dość znacznie od ok. 300 do ok. 700 kr. Jednak tych wyższych jest znacznie mniej. Przypominam sobie, że ich kolega, Radosław, wspominał, że czasem po cięciu zabierali ich na zwózki i załadunki. To pewnie te wyższe kwoty. Jakieś 8 godzin cięcia i pewnie 2-4 godziny załadunku. Można się dorobić, ale prędzej urazu kręgosłupa czy zapalenia ścięgien.

Opowiadam im jak bezskutecznie próbowałem znaleźć kogoś kto tu faktycznie wraca zarobić. Mówię o Grzegorzu, jako jedynym nie pasującym elemencie i potwierdzają: te wszystkie rekruterki to jego kuzynki, z którymi sobie regularnie gada przez wideorozmowy.

Proponuję im, że jeśli rezygnują i wracają do Polski, to mogę zamówić busa na większą ilość osób. Jeszcze są niezdecydowani, więc wychodzę.

Staram się jeszcze wyszperać jakie są wrażenie innych osób. Jeden jegomość stwierdza, że za także 16 dni roboczych robiąc 80 wiązanek dziennie, "a czasem i 110 się udało" na długiej tyczce dostanie, przeliczając już na złotówki, dwa pięćset. Długa tyczka polega na tym, że dodaje się taką ok. trzy metrową przedłużkę i ścina z wysokości 5-8 metrów. Jeszcze o tym nie wiem, ale spróbujemy tego z Kazikiem jutro - jest ciężko jak cholera. Nie mam pojęcia jak on wyrabiał te 80 bund na dzień. Może ma wszyte końskie ścięgna, albo posiada szkielet z tytanu. Nie wnikam, powtarzam co mówił. Inni ludzie z górnych pokojów też są rozgoryczeni. Jedyną zadowoloną osobą jest Meloman. Ktoś mi przekazuje, że on ponoć ma dostać osiem tysięcy. Może. Ale mino sympatii, to akurat jemu bym za bardzo nie wierzył w tej kwestii.

Dodatkową rzeczą, która mnie męczy, a której nikt nie poruszył to to, że to tylko wykazy, a nie rzeczywiste pieniądze. A jak dowiedziałem się od Kazika, który niedawno był na robocie w Rajchu, i nie dostał zapłaty, od papieru do zapłaty jest daleka droga. (Koniec końców okazało się, że dostał, ale tylko część.)

W międzyczasie dzwonię do domu. Rozmawiam przez telefon, gdy słyszę jak Alicja zbiega z góry, z pokoju, i krzyczy. Nie dziwi mnie to, aż tak bardzo. Trochę podobnych rzeczy już tam, z góry, do mnie dochodziło w ciągu tygodnia. Tym razem akcja przeniosła się na dół. Krzyczy na Dominika, by ją zostawił w spokoju. To też mnie nie dziwi - to też już było. Wpadają do łazienki na dole. Wzmagają się wrzaski i chyba dochodzi do rękoczynów, ale nie mam pewności. Słychać poruszenie na górze. To białorycerstwo rozwija sztandary i formuje odsiecz. Na dole zamieszanie przybiera na sile. "Nie ma tu nudy" - przyznaję przez telefon. Starcie z łazienki przenosi się do korytarza - prawdopodobnie siły atakujące zostają zepchnięte przez dodatkowe jednostki wychodzące na dźwięk szamotaniny z pokojów. Jednocześnie, z góry zbiega z ratunkiem kawaleria i napastnik zostaje złapany w kleszcze. Przerywam rozmowę i idę sprawdzić czy da się coś zarobić na przyjmowaniu zakładów. W międzyczasie siły Dominika związane walką z oddziałem Alicji, wycofują się na górę, do pokoju, ścigane przez pościg obrońców. Formuje się oblężenie przed pokojem temparamentnej pary kochanków. Dominik co chwilę wychodzi przed bramę pokoju czynić harce wśród sił oblegających. Ratowana białogłowa już dawno przestała krzyczeć na swojego napastnika. Teraz krzyczy i grozi swoim obrońcom. Oddziały pod sztandarem Śliwki próbują zaatakować ze skrzydła, ale zostają odepchnięte. Rolę głównych sił atakujących bierze na siebie prężny i ułańsko szalony szwadron Melomana. Harcowanie Dominika wytraca jednak szarżę. Melomanowi w kłopotach przychodzi wierna chorągwia pod dowództwem towarzysza Janka, ale w bitewnym kurzu dochodzi do bratobójczego ognia i ów dostaje cięgi od Melomana. Janek wycofuje się więc bardzo chwiejnie na schody, gdzie opiera się o słup (przez środek schodów przechodzi słup - nie pytajcie kto to miejsce projektował). Twarz wyraża wyczerpanie i oszołomienie. Zorientowałem się wcześniej, że jednak nikt z obserwujących nie jest zainteresowany zdrowym hazardem, więc porzucam pomysł zarobku i podchodzę do ciężko dyszącego poszkodowanego, ale nie reaguje. Tymczasem oblężenie przybrało formę wojny pozycyjnej i wpadło w impas. Wchodzę do kuchni, gdzie znajduję Aktora. Razem ze mną wchodzi Kazik.

- Masz więcej materiału do reportażu - śmieje się do mnie.

- Zgadza się - potwierdzam. Aktor przenosi uwagę z pożywienia na mnie.

- Piszesz? Tworzysz coś? - pyta.

- Trochę tworzę. Różne rzeczy - odpowiadam wymijająco, bo nie bardzo wiem jak to określić. - Bardziej graficznie. Jestem architektem.

To go zaciekawia i zaczyna się zupełnie inna rozmowa, niż wczoraj. Dowiaduję się, że przyjeżdża tu regularnie, ale nie jest priorytetowo zainteresowany wynagrodzeniem. Pod tym względem odradza mi pracę tutaj. Rozumiem, że dla niego jest to odskocznia. Stwierdzamy też, że jest to miejsce, gdzie nagromadzają się elementy, o których nie traktuje, jak to ujął, "narracja środowiska kulturowego lewicy". Dodaję, że chyba "ani lewicy, ani prawicy, ani centrum", ale nie czuję się kompetentny w tej ocenie. Konstatujemy, że jest to bardzo pożywne miejsce dla twórców, dostarczające wyjątkowych obserwacji. Szczególnie niepowszechne charaktery plenią się tutaj nad wyraz bujnie i urodzajnie. Ta mnogość autoramentów ma tutaj szansę wzajemnie na siebie oddziaływać, w symptomatyczny sposób, czego obserwacja w tuzinkowych warunkach, jest niezwykle trudna. Można tu doznać pewnych unikatowych empirii.

Z korytarza dobiegają dźwięki natężonego starcia i bluzgów. W dużej części są to krzyki Alicji wobec jej obrońców. Wychodzimy z kuchni i obserwujemy.

- Obserwuj, ale nigdy nie próbuj się angażować - radzi mi Aktor. Przytakuję czując, że się jeszcze zaangażuję.


Choć to może nie jest takie oczywiste, to cała sytuacja jest nie tylko męcząca fizycznie, ale też psychicznie. Ciągła niepewność na czym się stoi - jak na polu minowym.

Idę spać, ale przed snem zgłaszam mejlem rezygnację. Jeszcze jest tydzień okresu wypowiedzenia - mi chyba tego wszystkiego wystarczy.

Pójście spać okazuje się niewykonalne.

Gdzieś po północy Meloman zaczyna się drzeć. Wrzeszczy w zasadzie jedno i to samo. Czasami są jakieś przerywniki. Raz są to uwagi skierowane do nie bardzo wiadomo kogo - wydawałoby się, że kogoś za oknem - a czasem są to odgłosy dewastacji mienia. Nie wiem jak Janek to znosi. Ogólny przekaz Melomana jest prosty: jakaś grupa ludzi była stroną bierną podczas stosunku płciowego z psem. (Czy może w takim przypadku płciowo-rasowego? Jest pewnie czwarta rano. Bez snu dziwne myśli nachodzą.) Przekaz jest bardzo prosty, ale mimo to, Meloman nie ustaje w wysiłkach. Może się doliczył, że to jednak nie będzie tyle ile mu się wydawało? Janek chyba próbuje coś wnieść do sytuacji, bo słychać dźwięk uderzanego ciała. Krzyki trwają dalej.

 

Sobota


Niewyspan i wkurwion witam się rano przed laskiem z grupą nowych pracowników. Rejestracja zdradza kujawiaków - sąsiedzi zza rzeki, czyli wiadomo, z takimi najgorzej, ale na obczyźnie, wobec działań rodziny, która prawdopodobnie na wcześniej fali emigracji zarobkowej do Danii, zalęgła się tu i dorabia na sprowadzaniu rodaków podstępem do pracy za, wg mnie, podłe jak na Danię pieniądze, czuję wobec świeżaków jakąś powinność uświadomienia. Już przy samochodzie Bartosz mówi, że do obecnej chwili, czyli jakiejś ósmej rano, wypowiedzenie złożyło dziesięć osób.

Rozstawiamy się przed nową częścią "lasku". Na początku jest trochę małych choinek, ale potem same wysokie drzewa bez gałęzi nisko - będzie potrzebna przedłużka. Bartosz podchodzi po kolei do pracowników i zagaduje.

- Jak idzie?

- Nie spałem przez całą noc. - sam ton mojego głosu świadczy o tym, że nie jestem z tego faktu zadowolony.

- Aż tak? Dlaczego?

- Bo się darł całą noc.

- Tak? A ponoć z nimi był spokój później - trochę mówi, trochę pyta, a ja rozumiem, że wie tylko o bójce i rozrywkach wokół pary konkubentów. Nie chcę wkopywać Melomana, więc nie prostuję. - Nic nie wiedziałem co się dzieje. Nikt nic nie mówił.

- Mówiłem Ci we wtorek, że na kwaterach też jest fajnie. - mówię wiążąc sznurek, a minę muszę mieć nietęgą. Bartosz odchodzi do Kazika. Odnoszę wrażenie, że nie utożsamia wypowiedzeń umowy z kwestią zapłaty. Zastanawiam się, czy faktycznie nic nie wie co się dzieje na miejscu. Po coś chyba ten Grzegorz z nami mieszka.

Dziś nie ma pokazówki, ale Bartosz już nie wraca. Podchodzi do Jerzego.

- Miałem kilka lat przerwy, ale sto dwadzieścia wiązanek bym zrobił - mówi do Jerzego po czym odchodzi. Jerzy kwituje to zgrabnie w swoim stylu.

W ramach przerwy z yerbą i kabanosem podchodzę do kujawiaków. Mam dziwne poczucie, że gdybym zobaczył ich w Polsce na ulicy, to nie chciałbym do nich podejść. Uwiera mnie ta myśl, jak i moja postawa.

Wypytuję skąd są. Zachęcam ich żeby, jak już dzisiaj poznają swoje możliwości, wzięli sobie kalkulator i policzyli ile to wszystko warte. Gdy pytają, podaję im swoje wyniki i wczorajsze dane. Miny im rzędną. Gdy wracam widzę jak Marcin i Jerzy przez komórki składają wypowiedzenia.

Cięcie z długą tyczką idzie fatalnie, a w dodatku to co spada, do niczego się nie nadaje. Mamy jeszcze w zanadrzu pocięte wczoraj gałązki, więc wracamy na stare stanowisko. Możliwości jednak się wyczerpują, a poza tym kierowca - Jerzy - chce wracać szybciej. Możemy sobie, w ramach zadośćuczynienia, wpisać jako cięte długą tyczką, czyli po 8 kr. Gdybyśmy liczyli dzisiejszy las normalnie, wyszłoby nam pewnie 400 kr. na głowę. Najgorszy dzień.

Sobota to pierwszy dzień kiedy wracamy, gdy jest jeszcze jasno. Na miejscu nie ma już Alicji i Dominika, ich pokój jest pusty. Nie spotykam też ani Aktora, ani Janka.

W czasie gotowania obiadu oglądam efekty prób suszenia dość bogatego zbioru grzybów. Grzyby nie zniosły zbyt dobrze tego procesu i z wierzchu się zwęgliły na znak protestu. Nagle moje obserwacje przerywa łomot i krzyk z dołu (który, dla zmniejszenia wulgarności przekazu, zastąpię eufemizmem).

- Pomykaj!

Wyglądam z nad schodów i widzę jak Kazik - w kapturze bluzy i z zaplecioną brodą wygląda jak krasnolud - stoi przed drzwiami swojego pokoju, a Grzegorz dociska od tyłu do owych drzwi Melomana.

Z korytarza obok wystają obydwaj bracia.

- Pomykaj! - krzyczy Mirek do Kazika. Albo Sławek. Nie rozróżniam ich.

- Zmykaj! - mówi Meloman do Grzegorza.

Grzegorz zaś coś trochę mamrocze, trochę warczy. Zaciąga złapanego w stronę pokoju Melomana i Janka, gdzie przyciska znowu przyciska do drzwi. Miłośnik rapu nie szarpie się. Podążamy za nimi.

- Pomykaj do pokoju - krzyczy Grzegorz, ale sugestia jest nieskuteczna, bo do pokoju nie można wejść. Pojmany coś mówi, ale mało wyraźnie.

- Sam pomykaj - wrzeszczy jeden z braci podchodząc do Kazika. Ten nie odpowiada. - Nie będziesz mówił "pomykaj!" do mojego brata! Nie pozwolę tak mówić... - kontynuuje tyradę i muszę przyznać, że ta braterska solidarność nawet mnie lekko wzrusza. A trochę bawi.

- Panowie, po co Wam ta kłótnia!? Zluzujcie! - próbuję kretyńsko deeskalować sytuację, ale oczywiście to wiele nie daje. Drugi brat zaczyna odciągać bliźniaka.

- Zmykaj! Właź do pokoju! - krzyczy dalej Grzegorz na ujarzmionego Melomana, który wciąż nie może wejść do swojego pokoju. Zostawiam braci i Kazika i zwracam się do Grzegorza w powtórnej równie głupiej próbie załagodzenia konfliktu:

- Weź go tak nie ciśnij.

- Pomykaj! - krzyczy do mnie Grzegorz. - To nie jest Twój problem.

- Jest mój problem, bo muszę na to patrzeć. - mówię przypominając sobie wczorajsze słowa Aktora.

Potem pada jeszcze kilka "pomykaj!" w tę czy w tamtą, ludzie się rozchodzą, a Meloman ląduje zamknięty w swoim pokoju.

Z prób dowiedzenia się o co poszło, wiele nie wynikło: ponoć Meloman poszedł nasikać na drzwi Grzegorzowi. Plan się chyba nawet udał, tylko drzwi okazały się niewłaściwe.

Gdy siedzimy z Marcinem w swoim pokoju, Meloman na zmianę walczy z drzwiami, wyje i krzyczy. Po jakiejś półgodzinie mam tego dosyć. Pokoje są na parterze, a wysokość od parapetu zewnętrznego do ziemi mniejsza niż metr. Mówię mu więc przez ścianę, żeby wyszedł oknem. Nie trafia jednak to do niego. Wali w drzwi i bluzga przez następny kwadrans, po czym wpada na pomysł wyjścia oknem. Wychodzi, idzie pod drzwi i faktycznie, z drugiej strony też okazują się zamknięte, więc wraca do pokoju. Krzyczy dalej.

Orientuję się, że noc może być równie trudna do przespania co poprzednia, więc próbuję spanie zacząć wcześniej. Zresztą Marcin swoim zwyczajem już śpi. Zastanawiam się czy będzie jakaś mowa o pracy w niedzielę, ale fala wypowiedzeń, chyba zmiotła tę kwestię.

Gdzieś w nocy budzi mnie jeszcze jakiś łomot, ale nie podejmuję się sprawdzenia.


Niedziela


Wychodzę z pokoju ze świadomością, że dzisiaj nic nie muszę. Nie zamierzam robić nic wymagającego wysiłku. Bolą mnie ręce. W głowie od rana czuję psychicznie wyczerpanie. Myśli wolniej krążą i nie chcą się lepić.

Pierwsze co robię, to idę do kuchni zrobić sobie herbatę, ale zanim tam trafiam, widzę jak przed budynkiem Grzegorz tłumaczy Melomanowi ubranemu do podróży i z walizkami, żeby szedł w prawo. Grzegorz wraca do hotelu, a Meloman idzie w zupełnie inną stronę. Dowiaduję się, że ów wydalony jegomość w nocy wyskoczył z pokoju i groził nożem. Podobno nawet odwiedziła nas w nocy duńska policja. Najpewniej chciał się dostać do Grzegorza. Przypuszczam, że jego niechęć spowodowana była unikalną pozycją... żeby nie przyrównywać do ssaka z rodziny ryjówkokształtnych, nazwijmy to... ambasadora marki.

Pojawiają się bracia, Mirek i Sławek oraz Radek. Zdecydowali się. Złożyli wypowiedzenie i wyjeżdżają. Twierdzą, że można się dogadać z kierownikiem, tak by jechać od razu, bez okresu wypowiedzenia. Są radośni. Sami twierdzą, że z myślą o powrocie czują się "jakby zarobili piętnaście tysięcy". Żegnam ich. W międzyczasie drogą wraca Meloman i kieruje się w stronę, którą pokazywał mu Grzegorz. Obserwuję to przez przeszkloną ścianę przy wejściu. Obok mnie pojawia się Janek. Czyli jednak jest na miejscu. Ma podbite oczy tak jakby dostał centralnie w twarz. Pytam się go czy Meloman ma za co wrócić.

- Nie ma.

- A ty nie wyjeżdżasz?

- Nie mam za co.

Nie dziwi mnie to. Radek też musiał pożyczyć pieniądze na dzisiejszy powrót od siostry z Polski. Nie są to jedyne przypadki.

Pojawiają się dwie nowe twarze. Jeden wytatuowany, pasujący raczej do ubrań sportowych, oraz drugi, obszerny wyjątkowo, co wzbudza moje podejrzenie, że część choinek zjadał. Ich historia jest prosta i krótka. Przyjechali do Danii w zeszły poniedziałek na inny projekt z tej firmy: pozyskiwanie choinek na małej wyspie; stawka godzinowa. Stawka godzinowa to ok. 100 kr. Co daje za osiem godzin 800 kr. czyli prawie 1,5-2 razy więcej, niż udawało nam się wyrabiać. W środę powiedziano im, że roboty dla nich już nie ma i przerzucają ich na inny projekt. No i wylądowali tu. Na akord. Po mojej rozmowie z nimi Wytatuowany dzwoni po pieniądze na powrót.

Idę wypocząć w łóżku, bo to akumulujące się przez tydzień zmęczenie nie pozwala na sprawne działanie. Ledwo się kładę, a przychodzi Jerzy, któremu przedwczoraj skończyła się kasa na fajki, w związku z czym jego szparkość działania wzrosła. Załatwił już z kierownikiem szybsze zwolnienie naszej trójki. Wyjeżdżamy jak najszybciej.

Trochę się waham. Z jednej strony ten okres wypowiedzenia byłby wg umowy, a i ten dodatkowy zarobek się przyda. Akurat na tydzień mam jeszcze te swoje zapasy. Z drugiej strony, nie mam wcale pewności, że jakiekolwiek pieniądze dostanę, a i pracowanie dla kogoś komu się zupełnie nie ufa nie jest psychicznie komfortowe. Jeszcze nie wiem czym będą chcieli mnie obciążyć. Co więcej, mam teraz pewny, wygodny i tańszy, niż bus transport. A za tydzień to nie wiadomo co będzie.

Zauważam, że zostałem wyrzucony przez rekruterkę z grupy na komunikatorze. Piszę, więc mejla, że rozumiem, że w takim razie uznaję to jako wypowiedzenie za porozumieniem stron.

Przyjeżdża kierownik Karol i potwierdza, że możemy wyjeżdżać dzisiaj.

Skoro tak, to przestaje się zastanawiać i zbieram się stąd.

Gdy jechaliśmy przez Niemcy, kraj który zupełnie niepotrzebnie leży między Danią, a Polską, dostałem wiadomość, że zostałem usunięty przez przypadek. Nie odpowiadam już na to.

Na ostatnich kilometrach przed granicą ściąga nas z drogi niemiecka policja.

- Ausweis bitte.

- Ausweis... tak - Jerzy zbiera od nas dokumenty i przekazuje mundurowemu. Stukając w deskę rozdzielczą, gdzie jeszcze przed chwilą świeciła się kontrolka rezerwy mówi: - Need gas station.

- Bitte warten - funkcjonariusz odchodzi sprawdzić dokumenty.

- Bitte, bitte. Tylko by bili i bili.

Wraca.

- Dowód osobisty - podaje plastikowe płytki.

- O, jak pan ładnie mówi po polsku.

- Bo jestem Polakiem.

- A to dlaczego od razu pan nie mówił do nas po polsku?

- Niemiecka policja - niemiecki język. Taka procedura - mówi i żegna nas.

Odjeżdżamy.

- A to folksdojcz.


Epilog


Ból w nadgarstku czuję jeszcze przez miesiąc, gdy kroję chleb.

Dostaję mejl pisany miniaturową czcionką - jak zwykle od tej agencji. Załączony jest dokument do podpisania. Jest to wypowiedzenie dyscyplinarne za niestawiennictwo w pracy.

 

  Herman Żmurek, grudzień 2024



Cicho! Cicho! Cisza! Teraz ja mówię. Wszystkie imiona i nazwy zostały zmienione. A może nie zostały?

 

To jest koniec. Mam nadzieję, drogi Czytelniku, że bawiłeś się dobrze. Jeśli znasz kogoś kogo ten tekst może zainteresować proszę przekaż mu. Jeśli Ty albo ktoś znajomy ma plany na taką eskapadę niech lepiej dobrze sprawdzi pracodawcę - może tak nie wtopią.

Pozdrowienia!

 

Wyjazd się nie zwrócił, więc jeśli chcesz, to możesz mnie wesprzeć na: 

https://buycoffee.to/herman-zmurek


Komentarze